poniedziałek, 11 maja 2015

44. Pustooka istota. Nowy dom.

   Rajit obudził się o świcie z paskudnym bólem głowy. Coś uporczywie wbijało mu się w tyłek. Pomacał wokoło rękami; najwyraźniej leżał na prostej, słomianej macie, szorstkiej i pełnej wystających źdźbeł. Ze zdumieniem powiódł oczami po kamiennych ścianach i maleńkim, zakratowanym okienku pod samym sufitem, które przepuszczało niewiele światła. Najwyraźniej znajdował się w zamkowych lochach, o czym świadczyły szkarłatne żyłki, pulsujące w grubym murze.
– Co do cholery…? – Usiłował odtworzyć w myślach poprzedni dzień. Świadomość wracała powoli. Przed jego oczami przewijały się kolejne sceny, a serce zaczęło tłuc się boleśnie w piersiach. Przypomniał sobie żal i rozpacz w pięknych oczach Chandiego. Swoją bezpośredniością złamał mu serce i teraz miał ochotę strzelić sobie w pysk. Nie miał najmniejszego zamiaru zrezygnować z męża, kochał go ponad wszystko na świecie. To te nowonarodzone stworzenie stanowiło problem. Słowo dziecko jakoś nie mogło przejść mu przez gardło. Na myśl o nim znowu poczuł gniew i zawód. Nadal sądził, że byłby w stanie przekonać elfa do oddania ślepego potworka. Jeśli nie chciał przekazać go Egzekutorom, to chociaż do Ochronki, która powstała właśnie dla takich mutantów. Następny potomek na pewno byłby spełnieniem marzeń obojga, wampirom nigdy nie rodziło się dwoje kalek, przynajmniej nie znalazł o tym wzmianki w Kronikach Amalendu, które przecież uważnie studiował. Podniósł się z podłogi i zaczął bębnić w drzwi pięściami.
– Halo! Jest tam ktoś?
   Uznał, że musi przeprosić Lakshmana za wczorajsze zachowanie. Zupełnie stracił nad sobą kontrolę, co zdarzało mu się niezmiernie rzadko. Miał też nadzieję, że przyjaciel podpowie mu, jak ugłaskać Chandiego i nakłonić do zmiany zdania. W tym wypadku jego czułe, szlachetne serce nie mogło zdziałać niczego dobrego. Jaki sens miało przywiązanie się na całe życie do bezrozumnej, niewidomej istoty, która pewnie nawet nie będzie odróżniała jednej osoby od drugiej? Temu czemuś na pewno wszystko jedno, kto się nim opiekuje, grunt, że ma pełny brzuch i ciepło. Mąż z powodu odmiennej rasy często nie rozumiał wampirzych zwyczajów, opartych na starych, mądrych tradycjach. Teraz widział, że być może nie miał racji, forsując prawo o mieszańcach. Koniecznie trzeba będzie je zmodyfikować i wprowadzić poprawki. Nie należało lekceważyć doświadczeń przodków i powoływać na świat rzeszy mutantów. Ojciec zawsze opowiadał mu o jakimś kuzynie, którego oddano do Ochronki, podobno nie mówił, tylko piszczał niczym dzikie zwierzątko. Nikt nie potrafił się z nim porozumieć, mazał po ścianach kredkami jakieś koślawe obrazki. Rodzina od razu wyrzekła się odmieńca, choć nie skąpiła pieniędzy na jego utrzymanie i opiekę.
   Do zszokowanego Rajita nie docierało, że przecież sam odstąpił od starych zasad i wbrew rozsądkowi poślubił elfa. W związku z tym powinien się liczyć z konsekwencjami takiego małżeństwa, o których wszyscy wiedzieli, nigdy jednak nie mówili o nich głośno. W Amalendzie to był temat tabu. Wampir w swoim pokrętnym rozumowaniu kompletnie rozgraniczał te dwie sprawy – związek z Chandim i narodzonego. Dla niego pustooki potworek z ukochanym mężem miał niewiele wspólnego. Ot, nieprzyjemny problem, który trzeba było szybko rozwiązać. Trwając w swoim uporze i zaślepieniu, wampir nie chciał dopuścić do siebie myśli, że ta maleńka, pokrzywdzona przez los istotka była jednak jego synem. Odpychał od siebie tę myśl, skupiając się całkowicie na elfie, bez którego nie wyobrażał sobie życia. Chwile, kiedy razem nucili rosnącej w jego łonie kruszynie, zupełnie wyleciały z jego pamięci, wyparte przez rodową dumę.
    Tak to już niestety bywa, że co innego zaakceptować odmienność u innych, a co innego na własnym podwórku. Rajit był tego najlepszym przykładem. Sam sponsorował wiele organizacji działających na rzecz mieszańców, przytakiwał wielkodusznie wszystkim, którzy mówili o nich z szacunkiem jako o cennych mieszkańcach Amalendu, wiele wnoszących do kultury kraju. Politykował i agitował na ich rzecz, nie mając z nimi bezpośredniego kontaktu i dość powierzchownie znając ich problemy. Niestety kompletnie zawiódł, gdy przyszło mu okazać tolerancję we własnym domu.
    Na korytarzu rozległy się ciężkie kroki. Zwabiony hałasem strażnik otworzył drzwi celi, obdarzając posępnym spojrzeniem wampirzego lorda, który w tej chwili nie przedstawiał się zbyt imponująco w pomiętym, pełnym źdźbeł słomy ubraniu i z podbitym okiem. Bardziej przypominał menela z pobliskiej karczmy po ciężkiej, pełnej pijaństwa i ekscesów nocy.
– Na co się gapisz? Wypuść mnie! – warknął do stojącego w progu mężczyzny.
– Jego Wysokość czeka na pana w gabinecie. – Strażnik zmierzył więźnia pogardliwym wzrokiem. Plotki o zachowaniu Rajita i kalekim dziecku lordowskiej pary rozeszły się po kraju z prędkością światła. Sam miał niedosłyszącą córeczkę, która była jego najsłodszym promyczkiem. Dla niego stojący przed nim obrażony na cały świat facet, stał w hierarchii niżej od robaka.
                                                                      ***
   Nirmal kołysał w ramionach swojego chrześniaka, który ucichł, jak tylko pogładził kędzierzawe włoski. Intensywnie myślał, jak pomóc przyjacielowi w tej dramatycznej sytuacji. Z opowieści elfa wyłaniał się obraz Rajita, jakiego nie znał i nie chciałby poznać.  Nic nie wskazywało na to, że był takim zadufanym w sobie idiotą o dziwacznych, rasistowskich poglądach z zamierzchłej przeszłości. Chandi postawił sprawę jasno, nie chciał mieć z nim już do czynienia, pragnął jedynie w spokoju wychować swoje dziecko. W jego oczach wampir wszystko stracił, przekreślił piękne chwile, które razem spędzili, odwracając się od ich wspólnego dziecka tylko dlatego, że było chore i wymagało większej opieki i troski.
– Nie mam się do kogo z tym zwrócić. – Wieszcz usiadł ostrożnie w fotelu, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Był zmęczony porodem, obolały na całym ciele, przespał się może dwie godziny. Panował nad sobą resztkami sił. – Nie powinienem cię wciągać w swoje prywatne waśnie – westchnął cicho, zawstydzony swoją słabością. Dumne elfy z reguły trzymały dystans i nie lubiły uzewnętrzniać swoich uczuć nawet najbliższym im osobom.
– Nie wygłupiaj się, w końcu od tego są przyjaciele. – Maleństwo przytulone do jego ciepłej piersi spało w najlepsze. Czuło się bezpiecznie w ramionach tego mężczyzny, który zaakceptował je od razu, bez najmniejszego wahania. Wyczuło szlachetność myśli i uczuć, mimo że niewiele jeszcze rozumiało. Hiral bowiem urodził się empatą i czytającym w myślach, jakiego jeszcze nie znał świat Amalendu. Przewrotna natura zabierając mu wzrok, wyrównała to obficie innymi talentami. Chłopczyk nie zdawał sobie sprawy, że właśnie widział swojego smutnego, zatroskanego ojca oczami Nirmala. Od tej pory właśnie w ten sposób miał poznawać otaczającą go rzeczywistość. Jego niezwykłe, błękitne źrenice, obojętne na świat zewnętrzny,  przeznaczone były do oglądania dusz, uczuć i myśli innych istot. Na razie jednak nikt nie zdawał sobie sprawy z jego niezwykłych zdolności.
   Elf ze zdumieniem obserwował śpiącego beztrosko malucha, który w obecności Rajita tak bardzo się awanturował, jakby ktoś obdzierał go ze skóry, zaś teraz wyglądał jak słodki aniołek. Zaczął się wcześniej nawet martwić, czy aby coś go nie boli. Nie miał pojęcia, jakim cudem wystarczyło zaledwie jedno dotknięcie księcia, by się uspokoił. Teraz doszedł jednak do wniosku, że dziecko zwyczajnie się zmęczyło.
– Potrzebuję miejsca, w którym będę mógł zamieszkać z synkiem. Nie chcę jednak, aby Rajit wiedział, gdzie przebywam. Obawiam się też reakcji Lakshmana. Ostatnio tak dobrze się między wami układało, jak się dowie, że mi pomogłeś, może wpaść w szał, a wszyscy wiemy, jaki bywa porywczy. – Chandi nerwowym ruchem zmierzwił na głowie platynowe pasma.
– Tym się nie przejmuj, najwyżej usmażę mu ten jadowity język i skore do awantur pięści – odezwał się zupełnie beztrosko Nirmal, który od kiedy dysponował ognistą bronią, choć niezupełnie umiał nad nią panować, poczuł się jakoś pewniej. – A potem zjem na chrupko. – W umyśle chłopaka, zupełnie nieadekwatnie do sytuacji, pojawił się właśnie obraz opalonego na złocisty brąz nagiego ciała męża. Nie miałby nic przeciwko takiej kolacji, podanej na jedwabnych, białych prześcieradłach.
– Masz jakiś pomysł? – zapytał nieco zdezorientowany elf, widząc dziwne błyski w oczach przyjaciela.
– Właściwie to tak. – Nirmal podrapał się po wysuniętej brodzie. – Mieliśmy takiego wujka marynarza, strasznego oryginała. Zostawił w spadku mojej rodzinie dom na Mazurach, tyle że na strasznym odludziu. Jedyni sąsiedzi to paskudne ropuchy, jeże, trochę dzikich kaczek i innej leśnej zwierzyny. Pijawki wyglądają tam jak węże. – Wzdrygnął się na samo wspomnienie wijącego się w stawie paskudztwa. – Przydałby się tam teleport, żebyś mógł się swobodnie przemieszczać w razie potrzeby. Chodź! – Wziął mężczyznę za rękę i pociągnął do parku, w kierunku najbliższej płyty. Ze zdumieniem zauważył, że razem z nimi stanęło na niej rozpuszczone kocisko Chandiego, zwane pieszczotliwie Kocurkiem.
– Chyba chce wybrać się z wami. Będzie miał hultaj na co polować. – Uśmiechnął się chłopak, patrząc na ocierającego się o ich nogi z błogą miną na wąsatym pyszczku zwierzaka.
– Ten leń? – Wieszcz popatrzył na kota z politowaniem. – On potrafi jedynie żebrać pod stołem o mięso. Choć, trzeba przyznać, robi to z wdziękiem.
W ułamku sekundy znaleźli się na drugim końcu Polski. Przed nimi, na brzegu sporego jeziora stał niewielki, drewniany dom, kształtem do złudzenia przypominający dalekomorski jacht  z zamierzchłych czasów. Otaczał go bujny, na wpół dziki ogród, ogrodzony prostymi balami, świetnie komponującymi się z otoczeniem.
– Nie będziesz się bał zostać tu sam z dzieckiem? – Nirmal poprowadził go wysypaną żwirkiem ścieżką prosto do drzwi. Miały zabawną kołatkę z trupią czaszką, trzymającą w krzywych zębach ropuchę.
– Mam nadzieję, że jest tu prąd. – Chandi rozglądał się ciekawie po całkiem nowocześnie umeblowanym domu. – I mam kota obronnego jakby coś. – Wskazał na prężącego się dumnie Kocurka, obwąchującego wszystkie kąty.
– Mam nadzieję, że ta niecnota obroni cię chociaż przed myszami. – Położył na łóżku w przestronnej, widnej sypialni Hirala, który od razu otworzył oczka, zaczął się energicznie wiercić, wygrzebując się z kocyka i z zadowoleniem włożył sobie do buzi palec od nogi.
– Zadziwiająco czysto, pachnie świeżością i żywicą. – Elf był mile zaskoczony. Domek nie tylko okazał się bardzo ładny i przytulny, ale też posiadał wszystkie niezbędne sprzęty i udogodnienia. Składał się z dwóch sypialni, niewielkiego saloniku z balkonowym oknem wychodzącym na taras, przestronnej kuchni i łazienki.
– Mama przyjeżdża tu przynajmniej raz w miesiącu. Sprząta, robi niezbędne zakupy i godzinami moczy kija w jeziorze. Jest zapaloną rybaczką. – Nirmal zastanawiał się, czy on też potrafiłby dokonać tego, co gruchający do siebie chrześniak. Zauważył, że dzieci Amalendu są o wiele sprawniejsze fizycznie od ludzkich. Być może była to kwestia genów. Taka niezwykła giętkość dawała niezłe perspektywy w łóżku. Zarumienił się pod wpływem swoich myśli, przez tego niewyżytego Lakshmana ostatnio myślał tylko o jednym – być przygniecionym do materaca przez gorące i chętne ciało. Dwudniowy post nieco go ogłupił.
– Czegoś ty taki czerwony? Denerwujesz się, co powiesz mężowi? – Chandi z wielką ulgą na twarzy położył się obok dziecka. – Tylko na momencik – mruknął cicho i po kilku sekundach spał jak zabity, przy czym maluch zaczął bawić się jego włosami.
– Chyba nic się nie stanie, jak zrobię zakupy, co? – zapytał sam siebie książę. Przykrył obu kocem i pogładził czule blady policzek przyjaciela. Jego twarz nawet teraz wyglądała na smutną i cierpiącą. – Obaj potrzebują trochę rzeczy i prowiantu. Muszę też zawiadomić mamę, żeby nie zeszła na zawał, jak ich zobaczy.
– Mruu… phch… – odpowiedział mu z mądrą miną Kocurek, myjąc sobie szorstkim językiem jedyną białą łapkę. Co prawda był na wsi, ale szlachectwo zobowiązywało do nienagannego wyglądu w każdej sytuacji. Od kiedy zamieszkał ze swoim panem w zamku, czuł się co najmniej jak hrabia i nabrał wielkopańskich, a raczej wielkokocich manier.
                                                                 ***
   Lakshman właśnie siedział w gabinecie, tupiąc niecierpliwie nogą. Czekał na wieści od nieznośnego męża, który, na wieść o urodzeniu się przyszłego chrześniaka, zniknął bez śladu. Zastanawiał się, co znowu narozrabiał Rajit, który często najpierw działał, a potem myślał. Po chwili rozległo się ostrożne pukanie i strapiony, wampirzy lord wszedł do gabinetu, nie czekając na zaproszenie.
– Ty się nigdy manier nie nauczysz! – warknął władca, bo w tym momencie zabolała go, uderzona poprzedniego dnia przez tego nabuzowanego nie wiadomo czym drania, szczęka.
– Wybacz, Panie. – Rajit wiedział, kiedy przybrać pokorną minę oddanego sługi. – Przepraszam za moje zachowanie, było karygodne.
– Ty mi lepiej powiedz, co się stało? – Wskazał przyjacielowi wygodny fotel obok biurka. Widział, jak zaciska dłonie w pięści, by się opanować, a powieki drżą mu nerwowo.
– Nie wiem, od czego zacząć…
– Najlepiej od początku – Lakshman znał Rajita bardzo długo, ale nigdy, nawet w czasie najzaciętszych bitew, nie widział go tak wyprowadzonego z równowagi.
– Hm… Chandi stracił rozum, nie chce oddać tego kalekiego stworzenia… Obraził się i chyba przestał mnie kochać… Może ty mu przetłumaczysz, że mam rację…
– Jąkając się, na przemian bladł i czerwieniał. Opowiedział całą historię, nadal zupełnie nie rozumiejąc, czym zawinił. – Chciałem go chronić… Tylko by cierpiał, patrząc na tę pustooką istotę…
– Rajit! Ty żałosny, popierdolony kretynie! Jak możesz nazywać tak swojego syna?! – Władca nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Cud, że go na miejscu szlag nie trafił. Zerwał się z fotela, uniósł mężczyznę za ramiona i zaczął nim potrząsać niczym kukiełką. – To nie jakaś istota, ale żywe dziecko. Twoje dziecko! Zamiast wesprzeć w trudnej chwili swojego męża, którego podobno tak kochasz, zostawiłeś go samego z problemem i uciekłeś! Nędzna kreaturo, zastanów się choć na moment nad tym, co się wypsnęło z twojej parszywej gęby!
– Ale ja chciałem mu pomóc, widziałem, jak cierpi na widok tego mutanta. Gdybyśmy go od razu oddali, za miesiąc czy dwa na pewno zapomniałby o całej sprawie. Nie mogłem pozwolić, by poświęcił mu swoje życie. – Rajit tłumaczył jak umiał najlepiej swoje racje. – Przecież to coś nie jest niczego świadome.
– Nie wiem, czy cię zabić, czy współczuć? – Lakshman opadł bezsilnie na fotel, puszczając bezceremonialnie na posadzkę bałwana, który był, o zgrozo, jego przyjacielem. Do pewnego stopnia rozumiał tok myślenia dumnego lorda. Wampiry miały bardzo mało dzieci i żyły przez wiele wieków. Bystry umysł, wewnętrzna moc, silne i urodziwe ciało były przez nie wysoko cenione. Każde dziecko posiadające te cechy stanowiło o wielkości klanu. Małżeństwa pomiędzy gatunkami były niemile widziane, a początkowo wręcz zabronione z powodu nieprzewidywalnych skutków. Natura w takich wypadkach szalała, tworząc niepokojące mutanty, zwane pogardliwie Mieszańcami. Wielu z nich było cenionymi obywatelami Amalendu, ale przywódcy klanów nigdy nie chcieli ich zaakceptować. Władca zawsze myślał, że Rajit był jednym z tych postępowych wampirów, które chciały zmienić niesprawiedliwe prawa. Okazało się jednak, że jego zaangażowanie w tę sprawę było całkiem powierzchowne.
– Wynoś się i ochłoń! Przemyśl wszystko, zanim ponownie porozmawiasz z Chandim! – Lakshman wskazał mu drzwi. Zrozumiał, że dopóki mężczyzna sam nie pojmie ogromu swojego błędu, okrucieństwa swojego zachowania, nawet najmądrzejsze słowa nic tu nie wskórają. Rajit tkwił w starych tradycjach głębiej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
                                                                  ***
   Rajit widząc, że władca zupełnie go nie zrozumiał, odwrócił się i powłócząc nogami, powlókł się do głównego holu, skąd teleportował się do swego zamku. Liczył, że taki doświadczony wampir jak Lakshman pomoże mu rozwiązać problem z mężem. Był ogromnie zaskoczony jego reakcją. Niby co takiego złego powiedział? Chciał jedynie uchronić ukochanego przed strasznymi skutkami pochopnej decyzji, wynikającej z odruchu szlachetnego serca. Bał się spotkania z rozjuszonym Chandim, ale uznał, że lepsze to niż targająca jego duszą niepewność. Delikatnie położył rękę na klamce. Na gwałt potrzebował odwagi, przecież był mężczyzną, wampirzym lordem.  Odchrząknął, dając znać o swojej obecności i  stanowczo otworzył drzwi do sypialni. Była pusta, przez szeroko otwarte okno wpadały zimne podmuchy porywistego wiatru. Na łóżku zobaczył skłębioną pościel, noszącą jeszcze ślady porodu w postaci krwi. Dotknął ręką prześcieradeł, nie pozostała w nich  już ani odrobina ciepła.
– Gdzie jesteś? Dokąd cię zaprowadziła twoja duma i upór? – Miał zamiar udać się na poszukiwanie męża, kiedy o szyby zabębnił deszcz. Sięgnął do klamki, by zamknąć okno. Rzucił okiem na zewnątrz, coś tu się cholernie nie zgadzało. Gdzie się podziało to przeklęte drzewo, które miało czuwać nad ich potomkiem?! Wnet poczuł, jak włosy jeżą mu się na głowie, a po plecach zaczął pełznąć lodowaty dreszcz. Wychylił się mocno i z przerażeniem zauważył przewrócony, potężny pień zupełnie pozbawiony liści, straszący nagim szkieletem niczym wielowiekowy trup. Powykręcane korzenie, o dziwo, nadal tkwiły końcami w ziemi. Rajit wiedział, jak wiele to drzewo znaczyło dla elfa, miało być kołyską ich syna, połączyć dziecko z naturą. Serce zaczęło gwałtownie pompować krew, poczuł, jak coś dławi go w gardle.
– Nieeee…!! – Pełen rozpaczy, chrapliwy niczym u konającego z bólu krzyk, słychać było na wiele mil od zamku. Został sam, być może na zawsze. Jego ukochany mąż wybrał pustooką istotę zamiast niego i opuścił ich dom.

 ...........................................................................................................................
betowała Kiyami

niedziela, 3 maja 2015

43. Kłótnia.

    Medycy popatrzyli po sobie, nie bardzo wiedząc, jak zareagować. Woleliby, żeby lord Rajit był obecny, kiedy będą pokazywać maleństwo wieszczowi. Bali się jego reakcji na kalectwo synka. Elficki lekarz podszedł do Chandiego z kubkiem parujących ziół na uspokojenie. W tym czasie wampir posłał wystraszoną służącą po pana domu. Mężczyzna popatrzył nieufnie na lekarstwo i odwrócił głowę.
– Chcę zobaczyć moje dziecko! Natychmiast!
– Proszę chwilę zaczekać, zaraz przyjdzie pana mąż. – Elf starał się, jak mógł, uspokoić pacjenta, będącego już na granicy histerii. Stosując ostrożnie leczniczą magię, próbował dodać mu otuchy. Jednak na nic to się nie zdało. Obaj medycy nie docenili desperacji Chandiego. Zadziwiająco zwinnie, jak na osobę w jego stanie, poderwał się z łóżka i, chwiejąc się na nogach, wziął kwilącego maluszka na ręce. Nieco przecenił jednak swoje siły, wnet zakręciło mu się w głowie. Bojąc się upuścić dziecko, położył się z powrotem, na brzuchu kładąc sobie synka. Zaczął rozwijać kocyk niecierpliwymi, drżącymi dłońmi. Po chwili miał w ramionach wiercącego się energicznie golaska. Zaczął go uważnie oglądać.
– Masz różowe stópki – ucałował obydwie – silne nóżki i rączki, tłuściutki brzuszek i czarne włoski po tatusiu. Właściwie nos i brodę też macie podobne. Wyglądasz, jakbyś czegoś szukał. – Małe usteczka błądziły po jego koszuli, głośno mlaskając. Jak na razie wszystko było w idealnym porządku, noworodek wydawał się zdrowy i śliczny. Według Chandiego z całą pewnością był najpiękniejszym dzieckiem na świecie. Młody mamuś nieco się uspokoił, nie rozumiał tylko, co tak zdenerwowało lekarzy.
– Jesteś najsłodszym słodziaczkiem – zagruchał do maleństwa, które wsłuchane w znajomy rytm serca zaczęło układać się do snu. – Nie tak szybko, pokaż jeszcze oczka. Coś musiałeś przecież po mnie odziedziczyć. – W tym momencie chłopczyk jakby rozumiejąc słowa wieszcza, rozchylił zaciśnięte powieki, a ten zbladł niczym płótno. Serce ścisnęło mu się boleśnie. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że po ściągniętej niewyobrażalnym cierpieniem twarzy płyną mu łzy.
– Biedna kruszynko, to moja wina. Nie powinienem zadawać się z wampirem, od początku czułem, że to zły pomysł. Dosięgła cię klątwa mieszańców. – Przytulił delikatnie do siebie dziecko, które wyczuwając jego nastrój, natychmiast zaczęło cicho płakać.
W tym momencie zadudniły na marmurowej posadzce czyjeś szybkie kroki. Rajit został wyrzucony z sypialni godzinę wcześniej, nie potrafił podczas przedłużającego się ciężkiego porodu zachować zimnej krwi i tylko przeszkadzał zdenerwowanym medykom. Teraz skakał po trzy schody naraz, poganiany przez służącą. Wiedział, że ma syna, nikt jednak nie chciał mu powiedzieć, co było nie w porządku. Zdawał sobie sprawę, że związek z elfem niesie pewne niebezpieczeństwa, ale, nieprzytomnie zakochany, odsuwał daleko od siebie wszelkie mroczne wizje. Miał przy sobie ukochanego, w którym widział słońce, księżyc i gwiazdy. Każdego, kto próbował się wtrącać w jego małżeństwo, ostro odprawiał oraz zrywał z nim wszelkie kontakty. Nie dopuszczał do siebie myśli, że może ich dosięgnąć legendarna klątwa.
Wpadł do komnaty jak burza. Zobaczył bladą, ściągniętą bólem twarz Chandiego, wpatrującego się w kwilące maleństwo i zrozumiał, że czekają go ciężkie chwile. Partner był dla niego na pierwszym miejscu, więc najpierw zwrócił się do wieszcza. Nawet nie spojrzał na łkającego synka.
– Kochanie, cokolwiek się stało, poradzimy sobie. – Ujął zimne dłonie i zaczął je rozcierać. – Jak się czujesz?
– Co my teraz zrobimy? On jest taki maleńki i bezbronny. Powinniśmy pozostać przyjaciółmi, tak jak nakazywał mi instynkt. – Usiadł na łóżku i rozchylił kocyk. Chłopczyk przestał płakać i otworzył zaciśnięte powieki. Jego tęczówki nie przypominały mętnych, szklanych kulek jak u większości niemowląt. Były lśniące, błękitne niczym letnie niebo. Wyglądały jak górskie kryształy, czyste i nieskalane w swoim pięknie. Miały jednak jeden mankament – nie posiadały źrenic. Wampir zachwiał się, jakby uderzył w niego piorun. Dziecko było niewidome i takie miało pozostać przez resztę życia. Świat zazgrzytał, zatrząsł się w posadach i runął mu na głowę. Wszystko stało się niewyraźne, oddalone.
– Na krwawych bogów! – Poszarzał na twarzy, a kącik oka zaczął mu drgać. To nie mogła być prawda, na pewno śnił. Uszczypnął się kilkakrotnie w udo.  Ten pustooki niczym jakaś jaskiniowa ryba potworek nie mógł być jego potomkiem! Ktoś go podmienił! Jak bardzo musiał być zawiedziony Chandi, tak bardzo czekał na maleństwo.
– Rajit… – wyszeptał elf, któremu bardzo nie podobało się długie milczenie męża i gniewna mina. Zupełnie inaczej wyobrażał sobie jego reakcję. Widział nieraz, jak hołubił cudze dzieci i czytał im bajki. Niczym lew walczył o prawa dla mieszańców. Czyżby w przypadku własnego syna miał wątpliwości? Co innego zaakceptować mankamenty u kogoś obcego, a co innego we własnej rodzinie. Coś zimnego zacisnęło się wokół jego serca.
– Nie martw się – wampir zupełnie błędnie odczytał jego uczucia – możemy mieć jeszcze inne, zdrowe dzieci. – Wyciągnął w stronę doktora rękę z wiercącym się zawiniątkiem, zupełnie jakby to był nic niewarty pakunek.
– Co ty powiedziałeś?! – Chandi wyrwał mu z rąk chłopczyka i przycisnął obronnym ruchem do piersi. Patrzył na stojącego przed nim sztywnego mężczyznę, jakby go widział po raz pierwszy w życiu. Dawno temu słyszał od matki, że wampiry, zwłaszcza z arystokratycznych rodów, pozbywały się kalekich dzieci, ale jakoś w to dotąd nie wierzył. Mogły mieć tylko dwoje i pragnęły, by były idealne, z jak najwyższym poziomem mocy. Nigdy jednak nie podejrzewał męża o takie zapędy. Gdzie się podziały jego czułość i szlachetne serce? – Oszalałeś, prawda? Piłeś coś dziwnego?
– Spokojnie, kochanie, takie rzeczy czasem się zdarzają. Oddajmy go egzekutorom, zanim się przywiążemy. – Głos Rajita był zimny, zupełnie wyprany z emocji.  Sprawiał wrażenie, jakby słowa męża do niego nie docierały, jakby pod wpływem szoku zamknął się w swoim świecie, gdzie nikt nie miał dostępu. – Jest jak zwichrowana roślinka, niczego nie poczuje.
– Czy ty właśnie powiedziałeś, że chcesz się pozbyć naszego dziecka jak zepsutej zabawki?! – wrzasnął wściekle elf. Zachowanie Rajita przechodziło jego zdolność pojmowania. Ten pozbawiony sumienia dupek chciał niczym starożytni Spartanie zrzucić swoją porażkę w głęboką przepaść. Bezduszny krwiopijca pewnie wstydził się własnego potomka.
– Jak się zastanowisz, sam przyznasz mi rację… - Okrzyk męża nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Za jakiś rok mają szansę wziąć w ramiona prawdziwe dziecko, nie jakiegoś mutanta. Musiał tylko jakoś przekonać do tego elfa, ale nie mógł otworzyć ust. Szczęki miał dziwnie sztywne. Skamieniały?
Ze zdziwieniem poczuł, że zaczyna się topić jak bryła lodu w słońcu. W jego wnętrzu wszystko zawrzało. Zakipiało. Czym sobie zasłużyli na taką karę?! Jakie bóstwo obrazili?! Musiał się gdzieś wyładować, inaczej wybuchnie i zostanie z niego jedynie kupka popiołu. Bez słowa odwrócił się na pięcie i wybiegł z komnaty.
***
Chandi patrzył, jak zatrzaskują się za nim drzwi i zatrząsnął się z gniewu. Ten cholerny śmieć go zlekceważył, odrzucił ich dziecko, jakby było bezwartościowym przedmiotem. Nie przebaczy mu tego nigdy. Wyrwie z plugawego krwiopijcy serce z korzeniami, choćby miał paść trupem. Nie miał zamiaru ani chwili dłużej zostać w tym zamku i paktować z wrogiem.
– Wyjdźcie, chcę zostać sam! – warknął na struchlałych lekarzy, którzy nie spodziewali się tego rodzaju kłótni miedzy kochającym się przecież małżeństwem, czego na co dzień widzieli liczne dowody. Liczyli raczej, że będą się wzajemnie wspierać, by jak najlepiej wychować malucha. Na świecie żyło przecież wielu niewidomych ludzi i jakoś sobie radzili ze swoim kalectwem. A wampiry i elfy miały nad nimi sporą przewagę – o wiele silniejsze, lepiej rozwinięte zmysły, które w tym wypadku mogły bardzo pomóc.
– Ale… – Elficki medyk próbował podjąć delikatny temat. – Dziecko…
– Precz! Ale już! – ryknął Chandi, a synek zawtórował mu podnosząc lament. Obaj mężczyźni umknęli z komnaty, omal nie potykając przez wysoki próg. Doszli do wniosku, że obaj świeżo upieczeni ojcowie muszą trochę ochłonąć.
Kiedy tylko wyszli, wieszcz wstał na chwiejnych nogach i zaczął się ubierać. Musiał znaleźć dla siebie oraz synka nowy dom. Zszedł powoli po schodach, mocno tuląc do siebie malucha, który kręcił ciemną główką, nasłuchując szpiczastymi uszkami.
– Zabierzemy, co do nas należy i w drogę. Poprosimy o pomoc wujka Nirmala. – Zszedł stromymi schodami prosto do ogrodu, otarł pot z bladego czoła i usiadł na trawie pod Drzewem Życia. Zaczął kołysać synka i nucić mu jego Pieśń. Dziecko słuchało szumu liści, błękitne oczka miało szeroko otwarte. Przestało żałośnie popiskiwać, a jego buzia się rozpogodziła.
– Nadam ci imię Hiral – serce z mojego serca. A ponieważ potrzebujesz kołyski… - Zerwał jedyny owoc wiszący na drzewie, przypominający kształtem głóg, tylko że w turkusowym kolorze. Włożył go do kieszeni z bladym uśmiechem na ustach. Przerażona, nieośmielająca się podejść bliżej służba, obserwowała z daleka jego ruchy. Zauważyła, że kiedy wstał, liście na Drzewie Życia zaczęły żółknąć i schnąć, jakby nagle nadeszła jesień. Kiedy elf stanął na platformie do teleportacji, ogromny pień, pozbawiony już zupełnie swojego bujnego odzienia, runął z głuchym łoskotem na ziemię, a stojące w pobliżu wampiry odskoczyły przerażone. Poczuły, jak potężna magia ulega rozproszeniu. Miały wrażenie, że razem z nią opuściło ich szczęście.
***
Tymczasem Rajit gnał niczym siedem ognistych smoków przez ogromny park otaczający zamek Lashmana, choć nie do końca miał pojęcie po co. Sam pęd spowodował, że zaczęło mu się rozjaśniać w głowie. Alejka była odludna i słabo oświetlona. Kilkakrotnie uderzył pięścią w mijane drzewa, które zawsze kojarzyły mu się z niepokornym elfem. Zamotany w swoje myśli i zaślepiony rozsadzającą go złością na niesprawiedliwy los, nie zauważył idącego wolnym krokiem mężczyzny. Łupnęło, kiedy obaj upadli na kamienną ścieżkę.
– Jak łazisz, ślepy kretynie! – rozległo się nieprzyjazne warknięcie. Skądś znał ten głos. Rajit właśnie miał przeprosić, kiedy dotarło do niego maleńkie słówko ,,ślepy”. Brutalnie przerwało mocno już nadwyrężoną tamę samokontroli, która ledwo się trzymała się w ryzach i wyzwoliło potężną lawinę szalonej wściekłości, której już nie był w stanie zatrzymać. Oczy mężczyzny zabłysły jak u wilka, a kły i szpony wysunęły się na pełną długość.
– Z-zabiję cię…! – Świat stał się cały czerwony. Zmiażdżyć, rozszarpać, wypić krew – to jedyne, co kołatało się teraz w jego otumanionej gniewem głowie. Skoczył do przodu z szybkością pantery. W tej chwili naprawdę był potworem, którym w mrocznych wiekach wieśniacy straszyli dzieci i składali mu krwawe ofiary. Nie zdawał sobie sprawy, jak irracjonalne było jego zachowanie.  Jedna niegrzeczna uwaga spowodowała wybuch agresji, o jaką nikt by go nie podejrzewał. Na szczęście jego przeciwnik nie był żadnym łamagą, walnął go pięścią w szczękę, aż zadudniło. To podnieciło Rajita jeszcze bardziej.
– Zaraz przerobię cię na galaretę! – W powietrzu rozszedł się zapach krwi, nieważne, że jego własnej, obficie płynącej z rozciętej wargi. Wciągnął głęboko upojny aromat i zaatakował szponami, z lubością czując, jak napięte mięśnie ustępują. Usłyszał zgrzyt kości.
– Kompletnie ci odwaliło?! – Lakshman z początku tylko się bronił, nie chcąc zranić zdurniałego z nieznanego mu powodu przyjaciela.  Zaskoczony jego gwałtownością, zagapił się, co zaowocowało paskudną raną na ramieniu.
– Wrr… hhrr… phhy… – Rajit wydawał z siebie nieartykułowane dźwięki i zachowywał się jak oszalałe z bólu zwierzę. Zadawał ciosy na oślep, młócąc bez ładu i składu rękami, większość z nich trafiała w próżnię.
– Nosz kurw… – Władca niespodziewanie dostał w nos, co przeważyło szalę jego cierpliwości. Wyprowadził kilka potężnych ciosów, nokautując mężczyznę i całkowicie pozbawiając go przytomności. Zawołał na strażników, którzy właśnie biegli mu na pomoc, zwabieni odgłosami awantury. Kazał im wrzucić swojego przeciwnika do jakiejś pustej celi w zamkowych lochach. Potrząsając głową, ruszył w stronę domu. Miał nadzieję, że Nirmal będzie coś wiedział na temat problemów Rajita. Musiały być niemałe, sądząc po sile jego reakcji.
***
Nirmal w tym czasie miał na głowie drugą, równie wściekłą i zawziętą połowę rozpadającego się na jego oczach związku. Kiedy zjawił się blady niczym płótno Chandi z maluchem na rękach, wystraszył się nie na żarty. Sądził, że właśnie odpoczywa po ciężkim porodzie pilnowany przez medyków i rozpieszczany przez męża. Tymczasem elf przypominał raczej gradową chmurę, z której od czasu do czasu padały błyskawice, rażąc niczemu niewinnych przechodniów.
– Potrzebuję jakiegoś tymczasowego schronienia, dopóki sam czegoś nie wymyślę – rzucił chłodnym, wyniosłym tonem.
– Ale… – Nirmal doskonale wiedział, że doprowadzony do ostateczności przyjaciel zamieniał się w sopel lodu. Coś było wyraźnie nie w porządku. Postanowił delikatnie wybadać sytuację. – Mogę zobaczyć mojego chrześniaka? – Zdumiony, zobaczył jak elf zamyka w ramionach owiniętego w kocyk noworodka obronnym gestem, zamiast z dumą pochwalić się synkiem.
– Jest tylko mój, nikt nie będzie nazywał go pustookim potworem! – warknął, jakby nie do końca zdawał sobie sprawę, z kim rozmawia. Wiedział tylko, że musi znaleźć bezpieczne miejsce, gdzie będzie mógł ukoić swój ból i spokojnie wychować malucha.
– Chandi, to ja, twój przyjaciel Nirmal-kuternoga. – Zbliżał się powoli do chwiejącego się z wysiłku elfa. Widać było, że trzyma się resztkami sił. – Moi ludzcy rodzice przygarnęli mnie mimo mojego kalectwa i kochali nie mniej niż swoje dzieci.  – Ten moment wybrał sobie maluszek, by otworzyć zaspane oczka i cicho zakwilić.  Chłopak zadrżał na widok pustki w jego oczach. Biedna kruszynka będzie miała ciężkie życie. Delikatnie pogłaskał czubkami palców czarne loczki na miękkim czółku.
– Witaj na świecie, śliczny kwiatuszku. – Uśmiechnął się przez łzy do maleństwa, a w jego błękitnych oczach zabłysła nagle iskierka.  – Przewidziało mi się? – Otworzył ze zdumienia niemądrze usta.
 .........................................................................................................
betowała Kiyami